Wydarzenia

Góra: Pozostał duży sentyment

2020-03-24 11:00:00
Dlaczego tak bardzo lubił grać na stadionie przy ul. Oporowskiej? Kto w drużynie miał największe poczucie humoru? Czego życzy Piotrowi Celebanowi oraz jak wspomina pracę ze słynnym Ralfem Ragnickiem - jednym z najlepszych niemieckich trenerów? O tym wszystkim opowiada nam jeden z najlepszych zawodników WKS-u przełomu lat 80. i 90. oraz były reprezentant Polski Janusz Góra.
Spotykamy się w się w siedzibie klubu przy ul. Oporowskiej 62. To miejsce pewnie nadal budzi u pana emocje?

Janusz Góra: Tak, zawsze czuję dodatkową adrenalinę, gdy się tutaj pojawiam. Duże emocje wynikają z tego, że przez kilka lat tu grałem. Spotykam też w klubie osoby, z którymi znam się od dawna i cieszę się, że możemy się znów zobaczyć.

Jakie towarzyszą panu myśli, gdy wspomina pan WKS? Jaki był pański Śląsk Wrocław?

Z pewnością widzę dwa inne kluby. Ja grałem w klubie wojskowym, o zupełnie innej strukturze. Nasz stadion również wyglądał inaczej. Tamten Śląsk tworzyła młoda drużyna, składająca się z wojskowych i wychowanków. Bardzo dobrze się tutaj czułem. Na pewno pozostał duży sentyment. Cieszę się, że gdy jestem we Wrocławiu, mogę odwiedzić klub, spotkać ludzi, porozmawiać. Bo tych różnic jest dziś sporo. Nawet budynek klubowy się zmienił. Za moich czasów obecne boisko treningowe było placem handlowym. Trenowaliśmy na Skarbowców, a tutaj graliśmy mecze. Tłumy kibiców na naszych spotkaniach to właśnie jedno z moich najlepszych wspomnień z tamtych czasów.

Dało się odczuć, że mocno identyfikowali się ze Śląskiem?

Tak, atmosfera wrocławskich meczów była niesamowita. Mogliśmy zawsze liczyć na wsparcie kibiców, dzięki nim dzień meczowy był jak święto. Dlatego dobrze widzieć, gdy po latach pojawiam się już na nowym stadionie, że ta tradycja jest kontynuowana. Śląsk nadal ma rzeszę fanów, którzy są z nim cały czas. Uważam to za bardzo pozytywną rzecz.

Pana przyjście do Śląska można poniekąd wiązać z osobą Jana Calińskiego.

Tak, trener Caliński wypatrzył mnie w Bielawiance Bielawa. Trafiłem do Górnika Wałbrzych, choć parę miesięcy wcześniej byłem na jego meczu z Wisłą Kraków, zakończonym zwycięstwem 5:1. I siedząc wtedy na trybunach zupełnie nie podejrzewałem, że sam będę grał niedługo w pierwszej lidze. Moje przejście do Górnika opóźniło się o pół roku, bo chciałem jeszcze skończyć szkołę. Zacząłem grać, ale nie zdążyłem na dobre się zaaklimatyzować, gdy przyszło powołanie do wojska. Był to okres sporej niepewności, nie wiedziałem, co teraz będzie. Trener Caliński poinstruował mnie, abym napisał list do Śląska, zgłosił, że jestem w wojsku. Podejrzewam, że w klubie już jednak o wszystkim wiedziano. Po około sześciu tygodniach Śląsk wyciągnął mnie z jednostki w Kłodzku i trafiłem do Wrocławia, gdzie spotkałem innych wojskowych grających w piłkę.



Jak wyglądały pana początki w Śląsku?

Gdy trafiłem do Wrocławia, moim głównym celem było grać. Na początku nie zastanawiałem się nawet, na jakiej pozycji miałbym występować. W okresie przygotowawczym chciałem po prostu załapać się do składu. W Wałbrzychu grałem w drugiej linii z Włodkiem Ciołkiem, natomiast trener Apostel – co było pewną niespodzianką - wystawił mnie na lewej obronie i tak się to później potoczyło. To była mocna drużyna, z reprezentantami kraju w składzie i bardzo zależało mi na wywalczeniu miejsca w „jedenastce”. Konkurencja była spora. Byłem bardzo zadowolony, że mogę występować w takim gronie. Zaakceptowałem tę pozycję, na której nawet dobrze się rozwinąłem.

Do najlepszych pańskich wspomnień należą te związane ze zdobyciem Pucharu i Superpucharu Polski?

Tak, to na pewno coś szczególnego. Rozgrywki Superpucharu dopiero budowały swoją rangę, ale wszyscy cieszyliśmy się, że mamy to trofeum w swoim dorobku. Szkoda, że nie zdobyliśmy w tym okresie mistrzostwa Polski… Być może nam się należało? Mieliśmy wówczas bardzo silny zespół. Ale z drugiej strony może sami nie wykorzystaliśmy też szansy – ta drużyna była młoda, może zabrakło koncentracji w kluczowych momentach sezonu. Niemniej jestem zadowolony z tego, co osiągnąłem. Poprzez Śląsk trafiłem także do reprezentacji Polski.

Miał pan również możliwość reprezentować Śląsk w europejskich pucharach.

To była co prawda niedługa, ale bardzo fajna przygoda. Lecieliśmy do Hiszpanii samolotem charterowym, a to w tamtych czasach raczej się nie zdarzało. Szkoda, że nie zaistnieliśmy bardziej w Europie. Choć po latach miło wspominam rywalizację z Realem Sociedad, prowadzonym wtedy przez Johna Toshacka.

Wielu darzy Śląsk z tych czasów niemałym sentymentem. Tarasiewicz, Prusik czy Rudy byli idolami wrocławskich kibiców. Jak wspomina pan tamten zespół, swoich kolegów z boiska?

Bardzo dobrze, tych chwil spędzonych razem nie da się zapomnieć. Nasza szatnia była mała pomieszczeniem, byliśmy dość ściśnięci, ale atmosfera panowała w niej świetna. Poczucia humoru nikomu nie brakowało, a osobą wiodącym prym w tej kwestii był na pewno Paweł Król. Gdy coś się zaczynało dziać, występowały jakieś nieporozumienia, to Paweł zawsze potrafił rozładować atmosferę i wszystko znów było w porządku. Nie wiem, jak wygląda to obecnie, ale oglądając z trybun Stadionu Wrocław mecz z Koroną, to pojawiło się u mnie bardzo przyjemne uczucie – że grałem w tym klubie i są tutaj następcy. Życzę drużynie jak najlepiej, aby podtrzymywała tradycje, a klub odnosił sukcesy. Trzymam kciuki i kibicuję WKS-owi.

W swoim ostatnim sezonie w zielono-biało-czerwonych barwach strzelił pan sześć goli, będąc jednym z najlepszych zawodników. To był moment pana szczytowej formy?

Nie wiem, czy była to szczytowa forma. Grałem w tamtym sezonie na przemian w pomocy i na lewej obronie, więc może dlatego zapisałem na swoim koncie sześć goli. Sezon 1991/92 był jednak dla mnie rzeczywiście udany. Wiedziałem też, że zbliża się moment, w którym mógłbym wyjechać za granicę. To mnie dodatkowo mobilizowało. Wedy na mecze przyjeżdżali działacze zagranicznych klubów, pełniąc trochę rolę skautów. I albo ktoś wpadł im w oko, albo nie.

Słynął pan na boisku z pracowitości, rajdów od jednego pola karnego do drugiego. Jak scharakteryzowałby pan siebie jako piłkarza?

Gdy wychodziłem na boisko, to zawsze w jednym celu: aby wygrać. Miałem takie predyspozycje, że szybko się regenerowałem i mogłem dużo biegać. Moje rajdy lewą stroną - od „szesnastki” do „szesnastki” - pewnie wpadały w oko. Przygotowanie kondycyjne było zatem mocną stroną, aczkolwiek mój charakter był właśnie taki, że byłem nieustępliwy: za wszelką cenę chciałem wygrać piłkę i dominować nad przeciwnikiem. W Śląsku musiałem przestawić się na nową pozycję, ale również sobie radziłem. To na lewą obronę trafiłem potem do reprezentacji Polski.



Podczas wizyty na Oporowskiej miał Pan także okazję spotkać się z Piotrem Celebanem. Obrońcą, który poprawił pana rekord, zostając najskuteczniejszym defensorem w historii klubu.

Ucieszyło mnie to spotkanie. Statystyki tego typu są zawsze pewną ciekawostką dla kibiców. Powiedziałem Piotrkowi, że cieszę się, że tak się stało i chciałbym, aby ten rekord jeszcze wyśrubował. Życzę mu jak najwięcej bramek dla Śląska.

Pańska droga po wyjeździe za granicę jest dosyć nietypowa dla polskich piłkarzy. Przez wiele lat grał pan w zachodnich klubach, a po zakończeniu kariery, został pan tam na stałe, pracując jako trener.

Wyjechałem stosunkowo późno, bo wtedy funkcjonował jeszcze przepis, że jest to możliwe dopiero po ukończeniu 28. roku życia. Próbowałem swoich sił w Anglii, będąc na testach w Queens Park Rangers, Bristol City czy West Bromwich Albion, lecz niestety nie udało się mi tam trafić. Pojawiła się jednak możliwość przejścia do Stuttgarter Kickers - drużyny, która spadła z Bundesligi. Myślałem, że potrwa to dwa czy trzy lata i wrócę do Polski. Później jednak przedłużałem kontakty, zmieniałem kluby, byłem nadal sprawny fizycznie i w końcu przestałem się nawet zastanawiać, czy trwa to długo czy krótko. Historia potoczyła się swoim torem.

Miał pan okazję brać udział w niezwykle ciekawym projekcie, jakim jest Red Bull Salzburg – klub budowany od podstaw, począwszy od ogromnych inwestycji koncernu. Prowadził pan FC Liefering, czyli klub satelicki, de facto drużynę rezerw. Jak wygląda filozofia pracy w Red Bullu Salzburg?

Zacznę od tego, że moim trenerem w SSV Ulm 1846 był Ralf Ragnick, późniejszy twórca sukcesu FC Hoffenheim. Wpasowałem się do jego koncepcji, a on zmienił moje postrzeganie futbolu, zwłaszcza gry wysokim pressingiem. Preferował odważną grę do przodu i zdobywanie wielu bramek. Szef Red Bulla zdecydował się, aby zatrudnić go przy realizowaniu sportowych projektów. To właśnie on zbudował potęgę RB Lipsk. Stworzony system szkolenia, nastawiony na ofensywną grę, obowiązuje na wszystkich szczeblach w Red Bullu, od dziecięcego tzw. „bambini”, drużyn juniorskich, przez FC Liefering, w którym pracowałem, aż po pierwszą – bardzo młodą - drużynę. Każdy trener wie, w jakich ramach ma się poruszać, przejścia są bardzo płynne, styl gry jest niezmienny. Salzburg stał się wzorcem dla Europy.

Czyli trendy w dzisiejszym futbolu wyznacza szkoła Red Bulla?  

Te trendy można zaobserwować też w innych klubach, ale tutaj warto podkreślić rolę akademii Red Bulla Salzburg, która z pewnością należy do europejskiego topu. Przede wszystkim koncern gwarantuje stabilność finansową. Pozwala ona zawsze znaleźć fundusze na realizację wielkich, szkoleniowych projektów. Klub sprowadza również talenty z całego świata – z USA, Brazylii czy Afryki – tworząc partnerskie akademie. Siatka skautingowa jest niezwykle mocno rozwinięta. Zawodnicy ogrywają się na przemyślanych wypożyczeniach – najczęściej w austriackiej Bundeslidze albo w drugiej lidze niemieckiej. Filozofię klubu stanowi rozwijanie młodych zawodników. Inwestycje się opłacają, Red Bull stale zarabia na transferowaniu swoich piłkarzy.


Autor: Tomasz Szozda, Fot. Krystyna Pączkowska

Zobacz również